sobota, 17 grudnia 2011

Wieczór z historią Kuby w tle


Wieczorem spotykamy się z Rolando Juarezem – zwanym także Piro oraz jego żoną Aliną. To jeden z kontaktów otrzymany od Ewy i Sławka - elblążan, którzy spędzili na Kubie 3 lata pracując jako dyplomaci dla ambasady Zakonu Maltańskiego. Piro i Alina mieszkają niedaleko naszej casa particulares. Dochodzimy do kolonialnej kamienicy z lat 20 ubiegłego stulecia. Jest godzina 20, gdzieniegdzie palą się latarnie. Sprawdzam numer i dzwonię dzwonkiem . Po chwili z balkonu wychyla się postać starszego mężczyzny i słyszę - kto tam? Na szczęście Piro mówi płynnie po angielsku. Po chwili jest z nami na dole. Ma ze sobą latarkę.
- Przepraszam, ale na klatce zepsuło się światło. Do pokonania macie jedynie 36 stopni. Zaraz wam poświecę.
Po budynku widać ślady świetności. Mieszkanie ma około 100 metrów powierzchni. W środku wyposażone w kolonialne meble.
- Teraz jest dla nas za duże - mówi Alina - nasi synowie się już wyprowadzili. Brak jest środków na jego utrzymanie. Ostatnio udało nam się naprawić dach.
Piro to bardzo ciekawa postać. Adwokat, obecnie już na emeryturze, mocno związany z kościołem katolickim na Kubie. Jest założycielem tutejszego Caritasu i obecnie cały swój wysiłek poświęca tej działalności. Trzeba pamiętać w jakiej sytuacji znajduje się kościół katolicki na wyspie, którą rządzi reżim braci Castro. Nigdy nie był tak mocny jak w Polsce, tak mocno zakorzeniony w tradycji, rodzinach. Nie jest więc kolebką opozycjonistów. Jak opowiadał Piro:
- Nasze działania i relacja z władzą to takie trochę zapasy. Czasem oni odpuszczą trochę, a czasem my musimy.
Piro urodził się w 1933r. Doskonale pamięta więc Kubę sprzed rewolucji. Kilkukrotnie spotkał także Fidela oraz Che Guevarę.
- Pamiętam jak Castro przychodził na uniwersytet w Havanie. Byłem wtedy szefem organizacji studenckiej zrzeszającej katolików. Kilkukrotnie słuchałem jego przemówień, Celem Fidela było i nadal jest podporządkowanie całego życia Kubańczyków państwu oraz zniszczenie społeczeństwa obywatelskiego. Nasza organizacja wkrótce została rozwiązania. Che spotkałem podczas swojej pracy zawodowej w ministerstwie lekkiego przemysłu. Guevara rządził wtedy urzędem. Regularnie organizował spotkania pracowników. To był wybuchowy facet, kóremu nie łatwo było panować nad sobą. Pamiętam, że podczas spotkań każdy z nas musiał go skrytykować za coś, co robi źle. Nie wspominam tego dobrze.
Wiedza Piro o Kubie jest olbrzymia. Ze względu na swoją pracę dla kościoła nie raz zjechał całą wyspę. Mieliśmy okazję podpytać go o miejsca, które zamierzamy odwiedzić.
Ciekawa jest też historia rodziny Piro i Aliny. Mają 4 synów. Trzech z nich wyemigrowało do Stanów Zjednoczonych. Piro i Alina odwiedzają ich raz na dwa lata. Najmłodszego z wnucząt nie widzieli jeszcze osobiście, a jedynie na zdjęciach. Czwarty z synów jest lekarzem i nie ma pozwolenia na wyjazd.
- Na Kubie nie znajdziesz rodziny, w którejś ktoś nie wyemigrowałby do Stanów Zjednoczonych lub do Europy. Najwięcej Kubańczyków jest na Florydzie. Drugim kierunkiem jest Hiszpania – część osób próbuje uzyskać obywatelstwo powołując się na hiszpańskie korzenie. Trzecim Ekwador – choć ten się powoli zamyka. Nie potrzebujemy do tego Państwa wizy. Sporo Kubańczyków wyjeżdżało więc do Ekwadoru, aby potem spróbować się przedostać do USA czy Europy.
Spędziliśmy z Piro i Aliną ponad trzy godziny, sącząc whisky i słuchając o kubańskiej rzeczywistości. Historia wyspy, której uczyłem się z książek stała się bardziej żywa i namacalna

sobota, 10 grudnia 2011

Bienvenido en La Habana! Witamy w Havanie!


Uwielbiam ten pierwszy oddech tropików. Powietrze jest gęste i wypełnia całe płuca niczym mgła. Jest 28 stopni Celsjusza, natomiast wilgotność dochodzi do 90%. Koszulka momentalnie zaczyna przylepiać się do pleców. W bagażu ląduje sweter, szalik. Witaj na Karaibach. Słyszę szept pogody.
Soy Leo – Jestem Leo - wita nas gospodarz naszego Casa Particulares. – dziś u mnie pokoje są zajęte, ale położę was u znajomych. – Idziemy 3 drzwi obok.
Wchodzimy na piętro postkolonialnego budynku. W środku witają nas olbrzymie kolumny. Zadziwia wysokość pomieszczeń – około 4-5 metrów. Widać ślady minionej przeszłości. Do niedawna taki pobyt u kubańskiej rodziny byłby niemożliwy. Po przejęciu władzy przez Raula Castro władze poluzowały nieco kołnierz kontroli obywateli. Cena za nocleg – 20 CUC – peso cubana convertible. To waluta, którą muszą posługiwać się turyści. 1 CUC to nieco ponad 3 złote. Kubańczycy nie zarabiają jednak w CUCach (kukach), a w walucie peso moneda nacional. Różnica w przeliczniku jest ogromna – 1CUC to 24 nacionale. W gospodarce panuje więc dualizm waluty – tej wymienialnej na euro, dolary, czy funty, oraz tej wymienialnej jedynie na CUC. Przy czym większość rzeczy jest sprzedawana w CUCach. Lodówka kosztuje 900 CUC. Kanapka w centrum handlowym – 2 CUC. Coca Cola, piwo – 1 CUC. Mojito w barze – od 2-4 CUC. Kubańczycy, którzy chcą prowadzić casa particulare – czyli po naszemu kwatery – muszą od Państwa otrzymać licencję, za którą płacą. I to nie mało. Opłata za każdy pokój to 150 CUC miesięcznie. Łatwo policzyć jakie obłożenie muszą mieć na pokojach, aby na tym jeszcze zarobić. Dla porównania podam miesięczne (sic!) zarobki lekarza - chirurga plastycznego – to 25 CUC. Myślicie, że zabrakło czegoś z przodu? Nie – lekarz na Kubie zarabia miesięcznie około 80złotych. Alternatywą dla casa particulares są hotele. Ich ceny porażają. Dwójka to koszt 80 CUC za dobę. Standard średni.
Nasza casa znajduje się w Habana Central – Havanie Centralnej. To dobre miejsce wypadowe. Do Habana Vieja (wiecha) czyli starej Havany mamy 10 minut pieszo. Do Vedado – kolejnej dzielnicy turystycznej – tyle samo.
Po przylocie bierzemy prysznic i pomimo zmęczenia ruszamy na miasto. Jest godzina 22. Różnica czasu między Polską to 6 godzin. Dla naszych zegarów biologicznych jest więc 4 nad ranem.
Habana Central się rozpada. Słyszałem o zniszczonych budynkach. Czymś innym jest jednak usłyszeć, a zobaczyć. W drodze na starówkę mijamy coraz to kolejne odrapane perły kolonialnej architektury. Na ulicach mnóstwo ludzi. Otwarte drzwi i okiennice pokazują nam wnętrza kubańskich domów. Prawie wszędzie gra telewizor. Taki niewielki, 15 calowy, kineskopowy. Przed każdą klatką krzesło lub schody na których ktoś siedzi. Na szczęście jest bezpiecznie. Ataki na turystów to rzadkość w odróżnieniu od innych latynoskich stolic. Dochodzimy wpierw do Malaconu. To nadmorski bulwar, który zaprowadzi nas wprost do Habana Vieja. Na nim także mnóstwo ludzi. Wzdłuż oceanu poprowadzono drogę. Co chwila mijają nas stare amerykańskie samochody. Pontiac z lad 50 nie jest niczym nadzwyczajnym. Kolejną grupą wiekową są łady oraz małe fiaty z lat 70. Nie brakuje też nowszych aut różnych marek. Sporo peugeotów. Ruch uliczny jest jednak leniwy. Łatwo jest przejść przez 4 pasy jezdni i to pomimo braku jakiegokolwiek przejścia dla pieszych. Światła uliczne służą jedynie samochodom.
Dochodzimy do Paseo di Marti zwanym także Prado. Bulwarze wybudowanym pod koniec XIX wieku, który był swojego czasu porównywany z barcelońskim Las Ramblas. Po obu stronach 4 piętrowe kolonialne budynki. W środku szpaler drzew z deptakiem. Kute latarnie rzucają niezbyt dużo światła. Siadamy w napotkanej knajpce. Czas na nasze pierwsze mojito. Szklanka wypełniona w połowie miętą, do tego wyciśnięta limonka, nieco rumu Havana Club, woda sodowa i biały cukier. Zaraz zaraz. Coś nie pasuje. Biały? Tak, dokładnie biały cukier zrobiony z brązowego. Kuba była swego czasu jednym z głównych producentów cukru z trzciny cukrowej. W latach 90 Fidel doszedł do wniosku, że to się nie opłaca i zlikwidował większą część plantacji, które dopiero teraz zaczynają się powoli odradzać. Z wielkiego eksportera cukru Kuba stała się jego importerem. Kubańczycy nie lubią jednak brązowego cukru z trzciny cukrowej. Kojarzy im się z biedą. Dlatego też jest on poddawany specjalnemu procesowi rafinacji, aby pozbawić go charakterystycznego koloru i nadać białą barwę. Mojito z brązowym cukrem? Nie na Kubie. O północy knajpka zostaje zamknięta. Na nas też już czas. Do Habana Vieja dojdziemy jutro.

niedziela, 4 grudnia 2011

Wódz plemienia Bana


Wódz plemienia Bana
Poznajcie wodza plemienia Bana. Mieszka on w niedużej wiosce ok 40 kilometrów od Jinki, w Dolinie Omo na południu Etiopii. Jak do niego dotrzeć? Trzeba mieć nieco szczęścia i trafić na odpowiedniego przewodnika, którego kolega jest bratankiem wodza. Słowem - nic trudnego. Życie wodza plemienia Bana jest sielankowe. Ma piętrową, 3 pokojową chatę murzyńską. Całość ma wysokość ok. 2 metrów, więc pozycję, którą trzeba przyjąć jest zdecydowanie siedząca. Nie kapie na głowę, jest gdzie się schronić i ugotować kukurydzę bądź zaparzyć kawę z kawowych łupin. Wódz plemienia Bana nie ma szczęścia do kobiet. Z jedną żoną się rozwiódł, bo nie mogła mu urodzić dzieci. Z drugą nie układało mu się w łóżku. Wódz porzucił więc instytucję małżeństwa i obecnie ma po prostu służącą, która spełnia wszystkie funkcje, które powinna spełniać żona. Wódz plemienia Bana jest bogaty. Ma pistolet i kałasznikowa, do tego stado kóz, owiec i krów, którymi opiekuje się jego młodszy brat. W końcu wódz nie może pracować, ma na głowie ważniejsze sprawy jak rozsądzanie kłótni plemiennych, dbanie o innych członków plemienia. Młodszy brat będzie opiekował się stadem dopóki nie założy rodziny, potem ta funkcje przejmie któreś z dzieci. Wódz jest bogaty, ale nie aż tak, aby stać go było na prawdziwą kawę. Na targu służącą kupuje więc kawowe łupiny, które są następnie gotowane i tworzą coś w rodzaju kawowego naparu. Kawa rośnie wszędzie, ale przecież plemię Bana nigdy niczego nie uprawiało, zajmując się tylko hodowlą. Wszystkie warzywa musi więc kupować na targu. Tylko niektóre rodziny uprawiają sorgo, z którego robią domowej roboty piwo. Plemię Bana jest bardzo liczne i spokrewnione z plemieniem Hummerów. Mają też takie same zwyczaje. Aby stać się dorosłym młodzieniec musi wziąć udział w uroczystości skakania przez byki. Jeśli nie daj Boże spadnie ze zwierzęcia zostaje bezlitośnie wyśmiany przez kobiety. Dopiero po przejściu tej inicjacji młody kilkunastoletni człowiek jest wystarczająco dorosły, aby kupić sobie żonę. To nie takie proste, bo żona przecież kosztuje i to nie mało, przynajmniej 12 krów, kilka owiec i kóz, a czasem nawet więcej.... Do tego, co to za wojownik bez kałasznikowa (3 krowy). Rodzina musi zazwyczaj pomóc wiec młodemu człowiekowi, aby mógł się usamodzielnić...
W plemieniu Bana spędziliśmy kilka godzin, potem ruszyliśmy na targ, a tu... kolejna rzecz dla ferenji (obcokrajowców)... Większość wiosek założyła fałszywe stowarzyszenia żerujące na turystach. Aby zwiedzić wioskę trzeba wziąć przewodnika, który kosztuje 100birr (ok 3 dolarów), nie chcesz wziąć przewodnika? Nie musisz, ale i tak musisz zapłacić. My mięliśmy swojego - Michaela (prawdziwe imię Bati), który pomógł nam uniknąć tej opłaty. Poszliśmy na policję i powiedzieliśmy, że chcemy zobaczyć targ i wymagają od nas opłaty. Policjant przemówił "stowarzyszeniu" do rozsądku i mogliśmy zobaczyć więcej ludzi z plemienia Bana sprzedających tytoń, ozdoby bądź tez krowy i kozy. Popołudniu wróciliśmy do Jinka
Michael (nasz przewodnik) to dość ciekawa osoba. Ma około 19 lat - sam nie wie dokładnie ile, bo plemię Bana, z którego pochodzi nie rejestruje urodzin dzieci. Zarabia oprowadzając turystów. Sam płaci za swoja szkole. Rodzina się go wyrzekła, bo nie chce żyć wg zwyczajów plemienia. Jest osobą, której naprawdę mogliśmy zaufać.
Następnego dnia wraz z grupką poznanych obcokrajowców z samochodem - zamierzaliśmy wybrać się zobaczyć plemię Murci, które szpeci swoje kobiety nacinając im wargi, ale to już temat na kolejny wpis.